Dzisiaj, 1 czerwca, w Dniu Dziecka, ożyła we mnie pewna historia sprzed lat. Nie wiem czy to, co pamietam, to moje własne wspomnienia, czy na te moje nałożyły się wspomnienia mojej mamy i jej opowieści.

Na pewno tej historii żadna z nas nie zapomni. 

Miałam wtedy jakieś sześć lat. U nas w domu zawsze gdzieś w szufladce z lekami był akron. Dzisiaj pewnie mało kto pamięta akron – to były takie spore żółte tabletki do ssania. Brało się je na ból gardła. No i zdarzało się, że mama mi dawała do possania taką żółtą tabletkę. 

Jak mnie ten akron smakował! Był słodko-kwaśny i ja go po prostu uwielbiałam. Był dla mnie jak najpyszniejsze cukierki.

A w tamtych czasach słodyczy się u nas w domu dużo nie jadało. Czasem trafiały się jakieś dropsy albo landrynki, no i bywało, że na imieniny mama dostawała w szkole praliny. Z ciastami było jeszcze gorzej. Mama nie przepadała ani za gotowaniem, ani tym bardziej za pieczeniem. Na ogół na święta kupowała babkę w proszku i wtedy mieliśmy wyżerkę.

Pewnego dnia rodzice jak zwykle poszli do pracy. W domu pilnowała mnie babcia. No i ja po cichutku dobrałam się do szufladki z lekarstwami. Było ich tam sporo, ale ja lubiłam tylko jeden rodzaj. Był to akron, który mama czasami dawała mi, gdy bolało mnie gardło. Akron kusił mnie smakiem i kolorem. Byyyły to intensywnie żółte tabletki o fantastycznym słodko-kwaśnym smaku. I jak już go znalazłam, to wyżarłam całe opakowanie. W pudełku było na pewno z piętnaście tabletek. 

Na początku nikt niczego nie zauważył. Ale wystarczyło, że mama wróciła do domu i zaczęła ze mną rozmawiać. Kiedy tylko otworzyłam buzię, żeby odpowiedzieć, mama złapała się za głowę. Kazała mi natychmiast pokazać język. I wtedy zaczęłam przeczuwać, że coś się święci. Ale że ze mnie był mały uparciuch, zacisnęłam usta. 

Nic to nie dało, nie z mamą. Musiałam w końcu wystawić język – żółty jak skórka od banana. A mama-detektyw nie potrzebowała więcej niż sekundy, by odkryć, co zrobiłam. I już, ze wzrokiem rozbieganym, blada jak Królowa Mrozu,  ciągnęła mnie do szpitala.

Na szczęście do domu wrócił tato. Ze stoickim spokojem zaczął wypytywać mamę, co się stało. A  potem przesłuchał też winną (czyli mnie). No i okazało się, że od tego akronowego obżarstwa minęło wiele godzin. Skoro więc do tej pory dziecku się nic nie stało, i nic go nie boli, to nie ma  po co jechać do szpitala, zawyrokował.

Mama była innego zdania i podobno nieźle się ze sobą spierali. Potem tato jeszcze długo ją uspokajał.

A ja dziś tylko zachodzę w głowę, dlaczego od lat nie kupuję akronu. Bo oczywiście zagooglowałam i odkryłam, że akron nadal można u nas dostać! Chyba skoczę do apteki.

Pamiętasz akron?