Hops. Piąta pięć. Jeszcze ciemno. Wskakuję na materac, który ugina się pod ciężarem moich ośmiu kilo. Przysiadam na skraju łóżka. Tuż przy jej twarzy. Zaraz zacznę koci koncert. Mrrr…
Nie obudziła się. Zaczynam się w nią wpatrywać.
Mój magiczny sposób
nie działa! Ona wciąż śpi. Jak zwykle na brzuchu, z głową lekko skręconą na bok. Miękką poduszkę zwinęła w kłębek, wcisnęła pod ramię. Wtuliła jeden policzek w aksamitną tkaninę poszewki, a jej długie szaro-mysie włosy rozsypały się po pościeli. Jeden kosmyk przykleił się do kącika ust. Za każdym razem, gdy wciąga powietrze, lekko wsysa go do bezdennej czeluści. Na lśniących włosach przemykają złociste słoneczne smugi spływające z okna w dachu tuż nad jej głową.
Oddycha miarowo, cichutko. Przysuwam się jeszcze bliżej, muskam nosem jej wargi, wącham wilgotną skórę. Mrrr… Na pysku czuję ciepły powiew wydychanego powietrza. Drugi policzek trochę jej się pomarszczył. Widać na nim ślad od grubego szwu na poszewce. Teraz lekko rozchyliła bladoróżowe wargi, zagościł na nich dyskretny uśmiech. Pewnie o mnie śni. Nad górną wargą rozrósł się meszek jasnych włosków, które dochodząc do kącików ust, odrobinę ściemniały. Poniżej prawego kącika jeden siwawy włosek. Zupełnie jak u mnie…
Nadal się jej przyglądam. Jak co dzień. Czekam. Bezgłośnie. W bezruchu. Zapatrzony. Trwam, aż uchyli powieki zbudzona siłą mojego spojrzenia. Bo ja to potrafię. I strasznie lubię. Och, jak lubię. Mrrrr…
I stało się
Jedna powieka unosi się wolniutko, bladobłękitne spojrzenie celuje prosto we mnie. Drugie oko skryła zmiętoszona poduszka. Po chwili jej twarz rozjaśnia się w delikatnym dziewczęcym uśmiechu. Pewnie czeka na koci koncert. Więc zaczynam swoje koncertowe mruczando. Mrrrr…
Przygląda mi się chwilę, a potem leniwie wyciąga spod kołdry dłoń i zaczyna delikatnie drapać pod brodą. Uhm, jak kociasto… Potem jej palce przesuwają się dalej, w stronę ucha, a ja już rozpływam się w upojeniu. Mruczaśnie… I już na dobre się rozmruczałem. Ona wie, co lubię. Mrrr. Ale jak to?
Już koniec?
Jej dłoń opada na materac. Wciąż na wpół senna, przymyka oczy, znowu wsuwa rękę pod kołdrę. Wystaje tylko kawałek łokcia. Wyciągam łapę. Dobrze się pilnuję, chowam pazury, z wahaniem trącam łokieć. I nic. Drugi raz. I znowu nic. Teraz już wysuwam pazury i lekko wkłuwam je w miękką skórę przedramienia. Musi poczuć. Raz i drugi…
Pomogło. Rozleniwiona dłoń o smukłych palcach odnajduje mój stęskniony pieszczoty kark. Znowu czuję rozkoszne drapanie. Tyle że ona zaraz niezdarnym gestem mnie odgania. Nie! Chcę jeść! Jak można się tak wylegiwać? Przysiadam na dywaniku przy łóżku.
Miauuuuu…
– Cicho bądź – ruga mnie sennym głosem, ale kto by się tym przejmował?
Miauuuuuhrrr… W brzuchu skręca mnie tak, jak mokre ubrania w wyżymaczce.
– Oesu… Co ja mam z tobą zrobić… – słyszę jej szept.
Odrzuca kołdrę na bok i zastyga. Siedzę przy łóżku i wpatruję w to dziwaczne, wielkie, blade i prawie pobawione sierści ciało. Jeszcze trochę leży w bezruchu, chłodne powietrze maluje na jej skórze gęsią skórkę. Potem, nie otwierając oczu, podnosi się i w ślimaczym tempie wsuwa stopy w kapcie. Siedzi teraz w bezruchu, opiera dłonie o krawędź łóżka, kiwa się na boki. A potem podnosi ospale.
Niczym rażony piorunem
zrywam się z miejsca i pędzę w stronę schodów z wesołym miauknięciem. Za sobą słyszę powolne człap, człap, człap. Zatrzymuję się w pół drogi. Człapanie ustało. Przysiadam. Czekam. Właśnie zatrzasnęły się drzwi łazienki.
Znowu cisza. Potem jakie szmery, odgłos spuszczanej wody i po chwili plusk tej spływającej z kranu. I jej kroki. Jakby bardziej żwawe. Wreszcie drzwi się uchylają. Jest. Włosy spięte w kok, policzki zaróżowione, osuszone ręcznikiem. Staje u szczytu schodów i patrzy na mnie z przyganą.
– Ty cholero! Że też nigdy nie dasz mi pospać!
Spuszczam łeb, udaję skruchę, ale zaraz znowu podnoszę. Wpatruję się w jej smukłą talię, krągłe biodra i pełne uda o aksamitnej skórze, do których – mrrrr – tak lubię się przytulić. O tej porze roku dość blade, naznaczone maleńkimi kraterami pomarańczowej skórki.
Teraz przeciąga dłonią po niskim czole, jej oczy już żywsze, spoglądają na mnie z czułością. Rusza na dół, a ja jak nie smyrgnę tuż przed nią i w sekundę jestem na dole, w kuchni, przy swojej misce. Ona przychodzi za mną, schyla się i sięga po plastikowe wiaderko z sucharkami. Trochę się mocuje z pokrywką, jeszcze tylko chwila. Niecierpliwie pcham nos do pojemnika.
– Sio! – syczy, po czym sypie do miseczki garstkę grzechoczących kulek.
Dopadam ich i wtedy czuję na karku rozpływające się od głowy aż po sam koniuszek ogona cudowne ciepło. Jej dłoń.
A tu możesz przeczytać inną moją miniaturę z odrobiną magii.
Piękne!
Mrrrrr…