Biały Domek

Na skraju bukowego lasu za wsią, oddalony od innych domostw, zupełnie jak bezpański pies, którego nikt nie chce i który trzyma się od ludzi z daleka, by go nie pokąsali, przycupnął biały parterowy domek. 

Prosty, bielony, pokryty słomianym dachem, z drzwiami na środku, do których prowadziły trzy kamienne, chybotliwe schodki. Na lewo i prawo od nich łypały na przybysza dwa niewielkie okna osłonięte ciemnymi plastrami okiennic. Wokół wejścia po drewnianych ramionach pergoli piął się winobluszcz, który jesienią rozpalał się krwistym szkarłatem. Domek wyglądał uroczo, ale mnie, ośmiolatkowi, gdy czasami patrzyłem na niego z daleka, przypominał chłopa, który wystroił się na wiejskie wesele w białą koszulę, a na głowę nasadził słomkowy kapelusz.  

Do domku prowadziła wąska, zszarzała jak konopny sznurek ścieżka, za to po obu jej stronach uśmiechały się białe, różowe i czerwone astry pozwalające przypuszczać, że w tym miejscu gościa spotka wyłącznie coś miłego.

W Białym Domku, bo tak go nazwałem, otulonym krzewami kaliny, mieszkała babcia Eleonora. Miała długie siwe włosy splecione w cienki warkocz, który wił się wokół jej szyi. Właściwie nie była moją prawdziwą babcią, ale zwykle tak o niej myślałem. 

***

Tamtej jesieni skończyłem osiem lat. Całe dnie włóczyłem się po lesie, czasem z kolegami, ale najczęściej sam. Babcię Eleonorę znałem z widzenia. Z rzadka pojawiała się w wiejskim sklepiku, ale nigdy wcześniej z nią nie rozmawiałem. Początkowo trochę się jej bałem, przesiąknięty niechęcią, jaką darzyli ją mieszkańcy. Nie pamiętam, by ktoś poza moją mamą ją odwiedzał, a i tak mama robiła to po kryjomu. Nie rozumiałem dlaczego, bo mnie Eleonora wydawała się całkiem w porządku. 

Kiedyś natknąłem się na nią w lesie. Stała z zadartą głową, wpatrzona w korony drzew. W dłoni ściskała wiaderko pełne jeżyn. Gdy mnie zauważyła, spytała ni stąd ni z owąd:

– Czy wiesz, że dzięcioł potrafi zwisać głową w dół?

– Jak to? – Nawet nie zdążyłem pomyśleć o ucieczce, bo tak mnie to zaciekawiło.

– Robi tak na przykład, kiedy chce zerwać szyszkę. Spójrz w górę.

Podążyłem za jej wzrokiem. Na grubym pniu sędziwego świerku, ze cztery metry nad ziemią, w pozie nietoperza zawisł dzięcioł, który mocował się z długą szyszką.

– A jak już ją zerwie, to wetknie ją w jakąś szczelinę i dopiero wtedy zacznie z niej wydłubywać nasiona.

Pierwszy raz rozmawiałem z Eleonorą i nie chciałem uronić nic z jej opowieści. 

– A może napiłbyś się kompotu z jeżyn?

Od tamtej pory Biały Domek stał się moim drugim domem. Przybiegałem tu, gdy czułem się zmartwiony albo skrzywdzony przez rodziców czy kolegów. Babcia Eleonora zawsze znajdowała dla mnie pocieszenie i potrafiła mi wszystko wytłumaczyć. Czułem, że drzemią w nas pokrewne dusze. Oboje byliśmy samotnikami.

Niby to taki dawny czas, a ja gdy tylko przywołuję obraz Białego Domku, zastygam w magicznym oczekiwaniu, bo za chwilę na policzku poczuję muśnięcie spracowanej dłoni. Czekam i ani drgnę, by to wrażenie przypadkiem mnie nie ominęło. Zamykam oczy i budzę w sobie wspomnienia o smaku jeżynowego kompotu. Jaka w tych wspomnieniach siła!

***

Często siadywaliśmy z babcią Eleonorą przed domem. Przynosiła nam po kubku kompotu z jeżyn i oboje udawaliśmy, że pijemy najwyśmienitsze wino.  Ławeczka skrzypiała pod nami, jakby i ona dopominała się naszej uwagi. 

Czasami zostawałem u babci na noc. Eleonora odstępowała mi swoje łóżko, a sama przygotowywała sobie posłanie na kuchennej ławie. O poranku stawiała przede mną kanapki z domowym dżemem i kubek mleka, a ja przyklejałem nos do szyby i spoglądałem na skrawek dnia wyłaniający się spomiędzy okazałych kalinowych liści. Wielkie jak dłonie lśniły od porannej rosy, niektóre jeszcze pochowane w cieniu, inne już hojnie oblane promieniami przeciągającego się wczesnego słońca.

***

Moje chłopięce stopy wydeptujące ścieżki wokół Białego Domku rosły. Kroki się wydłużały, mięśnie nabierały mocy, spojrzenie poważniało. A ja nadal kłaniałem się astrom, karmiłem kocięta, rzucałem orzechy wiewiórkom, podglądałem polne myszy, lisy i zające. I gawędziłem z babcią Eleonorą, choć musiałem mówić do niej coraz głośniej. Pokazywała mi cuda przyrody i zaszczepiała w moim sercu miłość dla najmniejszego nawet stworzenia. Z miesiąca na miesiąc subtelna nić przywiązania jak pajęcza sieć oplątywała nas oboje. Tym mniej pojmowałem, skąd brała się niechęć ludzi do niej.  

Pewnego słotnego listopadowego dnia poszedłem do babci Eleonory, by oznajmić, że wyjeżdżam na studia. Ledwie dobywałem głosu, z oczu kapały mi łzy. Pod koniec rozmowy, jak to ona, pogłaskała mnie po policzku i wetknęła mi w dłoń maleńki pakunek. 

– Otworzysz dopiero, jak dojedziesz do miasta, dobrze? 

Po kilku dniach otworzyłem paczuszkę i znalazłem w niej klucz do Białego Domku. A potem odjechałem na dobre. Zapuściłem się w gęstą puszczę nowoczesnego świata, gdzie każda ścieżka może prowadzić na bezdroża. 

***

Nie wiedziałem, kiedy Eleonora odeszła. Któregoś lata znowu stanąłem na ścieżce prowadzącej do Białego Domku. Zdziczałe astry przywitały mnie burzą kolorów, okna zarosły kaliną. Poza tym wszystko tu pozostało nienaruszone. I nagle świat wydał mi się nieskomplikowany, wszystko wróciło na swoje miejsce. To, czego nie mogłem pozbierać, ułożyło się w klarowną całość. Wątpliwości ulotniły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomimo nieobecności Eleonory odżyłem. Chłonąłem świeżość i mądrość płynącą prosto z ziemi, z przyrody, z ciszy, z odosobnienia. No i wreszcie zrozumiałem, dlaczego poza mną nie miała przyjaciół. Była obca. Zjawiła się tu nie wiadomo skąd, nic o sobie nie mówiąc, a swoim milczeniem podsycała domysły. Ludzie nie lubią obcych, bo się ich boją. Najlepiej więc omijać ich z daleka.  

***

Po latach kalina oblepiła ściany domu tak, że trudno go nawet dostrzec z drogi. Ciemnozielone sercowate liście wtuliły się w ściany, jakby chciały się wedrzeć do środka. Wieczorna mgła osnuła okolicę cieniutkim szarawym dywanem, ale w tej szarości zawsze odnajdywałem jakąś niezwykłą intymność. 

Babcia Eleonora nauczyła mnie słuchać ciszy. Dla niektórych cisza jest pustką. Dla mnie jest pełnią. W tej pełni zawiera się wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. I uśmiech Eleonory, jej pełne mądrości oczy, które tyle lat spoglądały na mnie postarzałym błękitem, i dotyk jej pomarszczonej dłoni na moim policzku. 

Jestem tu znów. Wróciłem, najmilsza Eleonoro.

Magdalena Wytrębowicz, wrzesień 2020

Prześlij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.