Tego październikowego dnia nigdy nie zdoła wyprzeć z pamięci.
Podeszła do okna, oparła dłonie o parapet i wyjrzała na zewnątrz. Świat za oknem pożółkł, liście szykowały się do ostatniej podróży. Korony rozrośniętych brzóz i sosen tulących się do ścian domu chciwie zagarniały zaokienną przestrzeń. Tylko gdzieniegdzie spomiędzy gałęzi przebijał przydymiony błękit nieba. Ciężkie grafitowe chmury słały ku ziemi groźbę ulewy. I choć drzewa przyoblekły się w bajeczne jesienne kolory, w głowie Janki tliło się jakieś niespokojne przeczucie.
Wpatrywała się nieruchomo w jesienny pejzaż za oknem. W innych okolicznościach byłaby nim zachwycona. Dzisiaj wszystko jawiło jej się szare, ponure.
– Bawa! – usłyszała zza pleców dziecięcy głosik.
Janka odwróciła się i ujrzała Andrzejka, dwuletniego braciszka. Był bardzo pogodny i wszystkich tym rozczulał, choć jak na dwulatka niewiele jeszcze mówił. Żywe oczka na pyzatej buzi sprawiły, że musiała się uśmiechnąć. Teraz wpatrywał się w nią z nadzieją, unosząc misia, którego ściskał w tłuściutkiej rączce.
– Co maluchu, chciałbyś się pobawić? – spytała, ale mimo wielkiej czułości, jaką darzyła brata, nie miała ochoty się nim zajmować.
Nie było jednak wyjścia. Rodzice nadal w pracy, dzisiaj przypadał jej dzień opieki.
– Bawa!
– No dobrze, ale potem pójdziesz spać – powiedziała.
Przyniosła z kuchni spory wiklinowy koszyk po brzegi wypełniony kasztanami, które zebrała kilka dni temu właśnie dla niego. Usiadła na podłodze i splotła nogi po turecku. Andrzejek opadł na kolana tuż obok, chwytał w rączki czekoladowobrązowe kasztany i rzucał jeden po drugim za siebie. Zaśmiewał się przy tym z uciechy.
– Czekaj, Andrzejku. Nie tak.
Zaczęła układać z kasztanów twarzyczki, raz roześmiane, a raz smutne. Te drugie nawet częściej. Potem Andrzejek wszystkie kasztany przekładał w inne miejsca i znowu się śmiał.
Tak pochłonęła go ta zabawa, że nie zauważył, kiedy Janka się podniosła. Z półki przy oknie sięgnęła po książkę i klapnęła na kanapę. Czytanie zawsze ją odprężało, było najwspanialszym lekarstwem na wszelkie smutki. Nawet te największe jak złamane serce. Teraz czytała piękną opowieść „Oblubienice” o dziewczętach ze szkoły klasztornej. Uwielbiała takie historie i zanurzała się w nich jak w cudownej kąpieli. Kończyła dopiero wtedy, gdy zaszeleściła ostatnia książkowa kartka. Nawet kiedy nadchodziła burza, a błysków Janka okropnie nie lubiła, w ogóle ich nie zauważała, bo tak przeżywała dramaty bohaterów.
Teraz przemykała wzrokiem po kolejnych akapitach.
„Nagle trzasnęły drzwi wejściowe. Nastała cisza, a potem rozległy się powolne, ciężkie kroki.
– Jest tu kto?
Poczuła rozłażące się po plecach mrowie. Wcisnęła głowę w ramiona i wtuliła się w róg sofy, na której siedziała. Serce trzepotało się w piersi.”
– Jest tu kto? – Wysoki kobiecy głos zadźwięczał całkiem blisko.
Wyrwana z odległego świata, podniosła głowę znad pożółkłych kartek i nieobecny wzrok utkwiła w twarzy matki.
– A ty co? Nic, tylko ślęczysz nad tymi swoimi książkami – powiedziała z wyrzutem. – Gdzie Andrzejek?
Janka rozejrzała się dokoła. Tuż pod jej stopami po całej podłodze leżały rozsypane kasztany, a obok przewrócony koszyk. Ale Andrzejka w pokoju nie było. Zdumiona, zaczerpnęła powietrza.
– Ja… nie… – wydukała. – Chyba śpi w swoim łóżeczku…
– Jak to chyba? Przecież miałaś go pilnować! – warknęła matka, a twarz jej się ściągnęła.
Janka gwałtownie poderwała się z miejsca, strącając książkę na podłogę. Serce zaczęło jej kołatać, odruchowo zacisnęła ręce. Tymczasem matka musiała już zajrzeć do pokoju dziecięcego, bo doszedł ją stamtąd gniewny głos.
– Tu go nie ma!
I zaraz rozległ się tupot śpiesznych kroków, otwieranych i z trzaskiem zamykanych drzwi. Janka stanęła w progu pomiędzy dużym pokojem a korytarzem, coraz bardziej rozdygotana.
Po chwili matka, z pociemniałą twarzą i paniką w oczach, wyrosła tuż przed nią. Złapała ją obiema rękami za ramiona i boleśnie wpiła chude palce w jej skórę. Janka ledwie zdławiła jęk.
– Gdzie Andrzejek?! – wysyczała przez zęby, a na jej szyi wezbrały sinoczerwone żyły.
– Nie ma… nie ma go w domu? – Janka ledwie poruszyła wargami.
– Miałaś nie spuszczać go z oczu!
Puściła ją i odepchnęła od siebie niemal z odrazą. Przez twarz Janki przemknął bolesny skurcz, jakby w jej sercu utkwił kłujący cierń.
I wtedy drzwi wejściowe się rozwarły, do środka wszedł ojciec.
– Co tu się dzieje? – spytał ostro. – Czemu tak krzyczycie?
– Andrzejek zniknął! – wypaliła matka. – Janka miała go pilnować!
Ojciec pobladł, przeniósł wzrok na córkę.
– Przeszukałyście ogród?
– Jeszcze nie – odpowiedziała cicho. Ręce jej drżały, w skroniach nasilało się nieprzyjemne pulsowanie.
Ojciec bez słowa wybiegł z domu, matka za nim. Janka pośpiesznie narzuciła na siebie palto i też wypadła na dwór.
Zaczęli szukać. Najpierw oblecieli wokół cały dom, ale dziecka nie znaleźli. Potem przeszukali każdy zakątek ogrodu, zajrzeli do obory i stodoły, a także do szopy na narzędzia. Odsunęli siewnik, zaglądali do beczek i podnosili dziesiątki skrzynek na owoce. Wszystko na nic. Znowu wybiegli na podwórze.
– Andrzejek! – Matka wołała rozpaczliwie na wszystkie strony. – Syneczku mój, gdzie jesteś?!
Ale dziecka nigdzie nie było.
– Jezu, Jezu! – biegała w kółko, zawodziła i rwała włosy z głowy. – Za co mnie tak karzesz?
Z minuty na minutę popadała w coraz większą histerię. Nie było nawet mowy o tym, by szukała syna. Widząc to, ojciec otoczył ją ramieniem.
– Uspokój się, Hanka. Uspokój. Wszystko będzie dobrze. Znajdziemy go. Zaraz zawiadomię sąsiadów. Wszyscy będziemy go szukać.
Ale krzyki Hanki i tak już sąsiadów ściągnęły. Wkrótce podwórko zaroiło się od mężczyzn i kobiet. Postawiono na nogi całą wieś, blisko setka ludzi poczęła szukać małego Andrzejka. Podzielili się na niewielkie grupy, po kilka osób rozchodzili się na cztery strony świata.
A dziecko jakby zapadło się pod ziemię.
Minęły dwie godziny. Ściemniło się, październikowy chłód powoli wgryzał się w skórę. Jedni wracali, by odpocząć, a wtedy na poszukiwania wychodzili inni. TyMatka usiadła w kucki pod ścianą domu i kołysała się na boki, jęcząc żałośnie.
Początkowo Janka próbowała ją pocieszać. Ostrożnie do niej podeszła, nachyliła się nad nią i pogłaskała po głowie.
– Mamo…
Matka podniosła siną od płaczu twarz i spojrzała na nią. Janka wzdrygnęła się. I znowu to samo paraliżujące uczucie. Matka patrzyła na nią jak na potwora…
Stała jak wrośnięta. Niepokój o brata mieszał się z szokiem, jaki jego zaginiecie wywołało w matce i oskarżeniem, które już teraz na nią rzucała. Że to ona jest wszystkiemu winna. A przecież nic jeszcze nie jest przesądzone!
Odwróciła się i znowu ruszyła na poszukiwania, a strach wsysał się jak pijawka w każdą komórkę jej ciała. Z oczu płynęły jej łzy. Raz po raz wstrząsało nią bolesne łkanie, chwilami niemal traciła oddech.
Co ja narobiłam, co ja narobiłam? – wyrzucała sobie. A jeśli coś mu się stanie? Jeśli nie trafią na jego ślad?
Nagle tuż przed nią pojawiła się jakaś starsza kobieta.
– Tfu! – splunęła z odrazą na ziemię. – Co z ciebie za siostra! Żeby takiego małego spuścić z oka!
Janka skuliła się pod smagnięciem pogardy. Przeszła jeszcze kilka kroków, przystanęła koło mocarnego dębu i oparła czoło o jego gruby, szorstki pień. Trwała tak dłuższą chwilę, po jej policzkach jedna za drugą spływały drobne łzy.
Andrzejek. Jeśli coś mu się stanie… Jeśli nie uda się go odnaleźć… Jeśli…
Wolno uniosła głowę i omiotła spojrzeniem grube niczym ramiona atlety gałęzie, które teraz malował srebrem spozierający na ziemię księżyc. Ta, a może ta obok… Na pewno wytrzyma…
Poszukiwania Andrzejka trwały od pięciu godzin. Nie było mieszkańca, który by się nie zaangażował w pomoc. Nawet dziesięciolatki chciały się na coś przydać, więc albo szukały Andrzejka, albo donosiły zziębniętym dorosłym wracającym z poszukiwań, gorącą herbatę w termosach, i kanapki.
Zrobiło się całkiem ciemno. Gęste chmury niczym teatralna kurtyna przesłoniły tarczę księżyca. W mroku błyskały tylko liczne światełka latarek. Wiatr pojękiwał między drzewami, a gdy wydostał się na wolność, rozhulał się na dobre na otwartym polu. Choć nie padało, wokół panowała nieprzyjemna wilgoć. I cisza, którą od czasu do czasu przerywały jedynie pokrzykiwania poszukujących.
Janka owinęła szal ciaśniej wokół szyi i głębiej naciągnęła na uszy czapkę. Posuwała się krok za krokiem i starała się wypatrzeć w ciemności jakikolwiek ruch. Czasem wydawało jej się, że za pniem albo przy jakimś kamieniu dostrzega dziecięce ciałko, ale wkrótce okazywało się to złudzeniem.
Wciąż nie mogła sobie darować beztroski. Jak mogła zapomnieć o braciszku? Przecież dotąd wszyscy mówili, że jest odpowiedzialna, a tymczasem myślała tylko o sobie. Po tym, co uczyniła, chyba już nigdy nie weźmie książki do ręki. A jeśli w dodatku go nie odnajdą…
Nagle zatrzymała się, poczuła w piersi bolesny ucisk. Zacisnęło jej się gardło, w głowie zaszumiało. Chciała wciągnąć powietrze, ale zamiast odczuć ulgę, zaczęła się dusić. Otworzyła szeroko usta, zachłannie chwytała kolejne hausty, z krtani dobywał się charkot.
Ojciec natychmiast do niej podbiegł i delikatnie ujął za ramiona.
– Janeczka, spokojnie. Wszystko będzie dobrze!
– To… to moja… wi…na! – łkała spazmatycznie.
– Nawet tak nie myśl! To się mogło przytrafić każdemu z nas.
– Ja… nie chciałam…
– Wiem, córeczko moja!
– Może ktoś go po…rwał?
– Po co by miał to robić? – mówił ojciec i łagodnie głaskał jej plecy. – Cicho, Janka…
Powolutku nieopanowany szloch ustępował, jej oddech wyrównywał się, czasem jeszcze tylko pochlipywała. Gdy zaczęła oddychać spokojniej, ojciec przytulił ją mocno.
– Nie możesz siebie obwiniać!
– Ale mama…
– Cicho, cicho.
I znowu szukali Andrzejka. Sprawdzali wszystko, co się dało. Opuszczone budy, silosy, brogi, a nawet gołębniki. Przeszukali też wszystkie przydrożne rowy na całej długości, gdzie mały mógł się niechcący stoczyć, a potem nie potrafił się z nich wydostać. I coraz bardziej oddalali się od zabudowań. Bez skutku.
– Nie, to niemożliwe, by zdołał odejść tak daleko – wzdychał ojciec, a w jego głosie pobrzmiewało coraz większe zwątpienie.
Janka dygotała ze strachu i kuliła głowę w ramiona. Jeśli nie znajdą małego, wszyscy ją osądzą. Jak zdoła spojrzeć ludziom w oczy? Dzień po dniu w spojrzeniu matki, pozostałych bliskich i każdego mieszkańca wsi będzie wyczytywała oskarżenie. Na myśl o tym doznawała mdłości. Nie, nie potrafiłaby z tym żyć.
Próbowała wrócić pamięcią do poprzedniego wieczora. Jakże inny od dzisiejszego był ten wczorajszy dzień! Kładła się spać z radością, bo ojciec, zasiadając do kolacji, oznajmił, że ma im do powiedzenia coś ważnego. Okazało się, że brat jego ojca, żyjący od lat w Ameryce, pozostawił po sobie pokaźny majątek. I że jemu też przypadnie coś przy podziale. I matka, i Janka, i jej dwunastoletnia siostra Jagoda, patrzyły na ojca w zdumieniu. Po chwili wszystkie trzy rzuciły mu się na szyję. Potem jeszcze długo siedzieli przy stole i wesoło gawędzili. Jakże ten spadek odmieni ich życie, mówiła matka. A dziewczynki będą mogły się kształcić, dodała spoglądając z uśmiechem na swoje córki.
A dzisiaj… Dobry los tak szybko się od nich odwrócił.
Dochodziła dwudziesta trzecia. Janka ledwie trzymała się na nogach. Przez ostatnie dwie godziny szukała brata razem z ojcem i jego kuzynem Witkiem, który mieszkał na drugim końcu wsi. Teraz szli wolno skrajem lasu, z latarkami w dłoniach, i kierowali się na pole. Pod stopami chrzęściły przywiane tu od strony lasu liście. Wpatrywali się uporczywie w mrok nocy, w migoczące w oddali ogniki.
Janka słyszała ciężkie westchnienia idącego obok ojca i wyczuwała, że nawet on, taki silny i opanowany, zaczyna tracić nadzieję. I wtedy znowu powróciły duszności.
Nagle migotliwe światełka zaczęły poruszać się w jakiś dziwny sposób. Jakby popłynęły szybko w jedną stronę.
– Tato…
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo ponad polami rozległ się świdrujący kobiecy wrzask. To matka!
Zachwiała się, uczepiła kurczowo ramienia ojca. Nie, to nie może być…
I wtedy ktoś całkiem blisko nich zawołał:
– Jest! Znaleźli go! Żyje!
Puścili się pędem w kierunku, z którego docierał nieludzki krzyk. Gnali przed siebie, by jak najszybciej się przekonać, że Andrzejek przeżył. Janka nie nadążała za ojcem, ale nie traciła go z oczu.
– O, Jezu, Jezu!
To znowu głos matki. Jance serce podeszło do gardła. Teraz już nie wiedziała, co się dzieje. Czy matka właśnie znalazła martwe dziecko, czy może jednak jej brat oddycha?
Cienkie strużki światełek gęstniały wokół jednego miejsca. Gdy Janka dobiegła do grupki ludzi pochylonych jeden obok drugiego, wpatrujących się w jakiś kształt na samym środku kartofliska, zgięła się wpół i ledwie żywa, padła na ziemię. Przez długi czas łapała powietrze, zachłannie, gwałtownie. Czuła straszliwy ból w gardle.
– Omal go nie stratowała! – wołał ktoś.
– Żyje, ale strasznie przemarzł! – wołał inny.
Dopiero wtedy Janka usłyszała tuż obok dziecięcy, tak dobrze jej znany płacz. Z jej oczu znowu popłynęły łzy, ale teraz zwiastowały ulgę.
Magdalena Wytrębowicz, sierpień 2018
Najnowsze komentarze