Niedawno stanęłam u stóp góry. Postanowiłam wspiąć się na szczyt. Nie była to jakaś szczególnie wysoka góra, ale dla mnie aż nadto – około dziewięćset metrów. Dumna, cicha, w zimowej kreacji. Mogłabym z powodzeniem powiedzieć, że przede mną góra zdrowia. W końcu podczas wysiłku fizycznego (który mnie czekał) krew zacznie krążyć szybciej, organizm się dotleni i wyzwolą się endorfiny – hormony szczęścia. Tyle że do tego szczęścia droga jednak długa i mozolna.
Mówi się, że to nie osiągnięcie celu, a właśnie sama ku niemu droga daje człowiekowi spełnienie. Zastanawiam się nad tym od lat, sprawdzam na własnej skórze, popychając rzeczy duże i małe. I jednak nie całkiem się z tym zgadzam. Bo droga i cel są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Szczęście trudno osiągąć wyłącznie samą wędrówką, jeśli na jej końcu nie czeka widok choć odrobinę piękniejszy niż ten, który roztacza się za oknem. Albo gdy zazna się poczucia, że pokonując drogę, dokonało się rzeczy znacznej. Gdyby było inaczej, to pewnie Jerzy Kukuczka nie powiedziałby, że „wreszcie najwspanialszy moment w każdej wspinaczce. Chwila, kiedy od szczytu dzieli mnie już tylko kilka kroków, kiedy wiem, że już nic nie stanie mi na przeszkodzie, kiedy wiem, że zwyciężyłem. Zwyciężyłem nie górę czy pogodę, lecz przede wszystkim siebie, swoją słabość i swój strach.”
Tak, sama droga też cieszy, zwłaszcza gdy jest plan i człowiek ma ogląd tego, co go czeka.Tym bardziej, kiedy czuje, wierzy, że cel jest w jego zasięgu. Potem dzieli drogę na etapy i rusza. Raz idzie wolniej, raz szybciej, czasem zboczy, zawróci, mija kolejne przystanki. I w miarę posuwania się rośnie w siłę. Ale o celu nigdy nie przestaje myśleć i to on popycha go do przodu.
Teraz jednak stoję na dole. Spoglądam na wyrastające przede mną wzniesienie i wcale nie czuję się aż tak szczęśliwa, choć bardzo staram się siebie o tym przekonać. Nawet połowa takiej góry jak ta, która przede mną, bywa dla mnie wyzwaniem. Bo żadna ze mnie kozica, jestem człowiek z nizin. Szczerze mówiąc, drapię się na tę górę wyłącznie z miłości. Do niego, nie do siebie. Bo jemu daje to szczęście. Więc i ja wypatruję szczęścia, lecz na razie przeczuwam głównie mozół, który mnie czeka.
Przed nami ośnieżonym wąwozem otwiera się malowniczy szlak. Niezbyt szeroka ścieżka, jakby wyżłobiona wielką łyżką, łagodnie wije się pod górę. Po obu stronach szlaku strzeliste świerki w białych futrach prężą długie gałęzie. Widok to wręcz bajkowy, chciałabym go objąć i zatrzymać w pamięci. Może to właśnie pierwsze symptomy szczęścia?
I wtedy zadzieram głowę, omiatam spojrzeniem strome podejście. Na plecach czuję gęsią skórkę, a w piersi ucisk. Biorę głęboki wdech, potem długo wypuszczam powietrze. I już zliczam oddechy, których mi zabraknie, oceniam deficyt w budżecie płuc, który nakaże mi przystawać co kilkadziesiąt kroków. Już niemal czuję ból ściskający klatkę, choć przecież jeszcze nie nadszedł. Już drżę na myśl, o tym, jak moje płuca wkrótce będą pomstować. Świszczeć. Jęczeć. Szarpać. Domagać się litości. I oddechu.
Oddech. Gdy wędruję kilometrami po moich mazowieckich nizinach, jakby go nie było. Wtedy pozwala o sobie zapomnieć. Przychodzi i odchodzi jak fale oceanicznego przypływu i odpływu. Na codzień mnie nie potrzebuje, ja jego jak najbardziej. Ale dopiero tu, w górach, czuję, jaką ma nade mną władzę.
*
Jest ranek. Na palcach wchodzę do pokoju, pochylam się nad łóżkiem i nasłuchuję zmęczonego życiem, nieregularnego oddechu mamy. Głośny, chciwie zagarniający powietrze wdech, trochę przypominający ten mój, z gór, ściśnięty zadyszką. Potem moment ciszy, która – nigdy nie wiem – jak długo potrwa. Czasem rozciąga się jak guma i przyprawia mnie o szybsze bicie serca. W końcu słyszę długi wydech. Oddycham z ulgą.
Nadal stoję przy łóżku, przyglądam się twarzy pokrytej zmarszczkami i drżącym powiekom. I nagle te powieki się uchylają. Mama podpiera się na łokciu, próbuje wstać, lecz po jej twarzy przemyka grymas bólu. Ale zaraz się uśmiecha, moja wizyta po prostu ją cieszy. Dla niej każdy dzień jest wspinaczką. I choć łapie zadyszkę, nadal się wspina. Tylko, w przeciwieństwie do mnie, nie wie, jak wysoko znajduje się jej szczyt.
•
Niedługo najwspanialszy moment w mojej wspinaczce. Nadchodzi ta chwila, kiedy od szczytu dzieli mnie kilka kroków. Uczucie ciężaru, które odczuwałam na dole i niosłam ze sobą jakiś czas, po drodze niepostrzeżenie odpłynęło, ustępując miejsca zadowoleniu. Oddech udał w końcu, że zwraca mi władzę i pozwolił cieszyć się pięknem otaczającej przyrody. Zatrzymuję się, zimną dłonią chłodzę rozgrzane policzki. Chciwie opijam się ciszą, sycę zapachem śniegu i bliskością nieba. Wyciągam rękę, ściskam jego ciepłą dłoń. Chyba jutro znowu stanę u stóp góry.
2021.03.12
Wzruszyłam się, czytając ten tekst. Całe nasze życie to taka wspinaczka… Jakże ważne jest, by wspinając się coraz wyżej, umieć na chwilę przystanąć i rozejrzeć się wokół siebie. Można się zdziwić, jak piękne widoki oferuje nam życie.
O, na pewno. Czasem nie tak łatwo się zatrzymać, dopiero, jak człowiek wyrośnie, to się tego uczy. Dzięki, Kasiu!