Z każdej podróży zawsze coś do domu przywożę. Tym bardziej z podróży zagranicznej. Szczególnie do Norwegii. Tak, zawsze miałam swoje norweskie zakupowe hity. Inne niż można by przypuszczać.

Teraz to już są inne czasy, ale parę ładnych lat temu (no może i paręnaście) moje wyjazdy do Norwegii miewały niepowtarzalny urok. Jeździłam na Północ w różnych sprawach. I zawodowo, i prywatnie. Najczęściej jednak na spotkania z wydawcami pogadać o książkach: z Ane, Thomasem lub Anette – współpracownikami z wydawnictwa CappelenDamm. W końcu zupełnie inaczej rozmawia się z człowiekiem, którego od biedy rozpoznasz po głosie, a inaczej z kimś, kogo już choć raz się spotkało. A potem, po powrocie, niechby nawet dzieliło nas kilka tysięcy kilometrów, rozmowa przez telefon to już zupełnie inna jakość.  Już dobrze się znamy, jesteśmy sobie bliżsi. Umiemy przywołać wyraz twarzy czy uśmiech rozmówcy, pamiętamy, co ją/jego bawi i na czym się świetnie zna. Wtedy i łatwiej żartować, i doradzić.  

Palce lizać

Ale ja tu dziś o norweskich przysmakach. Rzecz jasna miałam swoje zakupowe hity i to niezmienne od lat. Najczęściej takie, których nie uświadczyłabym w Polsce. Choćby – jakże inaczej – norweski ser brunost. Ten tradycyjny norweski, uwielbiany przez wielu rodaków, kupuję w Polsce dopiero od roku w sklepach sieci Fromażeria Warszawska. Ale i fiskekaker – kotleciki rybne, wyjątkowe i całkiem inne niż te, które zwykle przyrządza się nad Wisłą. I fantastyczne świeże ryby w niezwykłym wprost wyborze: rdzawiec, czarniak, zębacz, kilka rodzajów flądrowatych, halibut, o łososiu i pstrągu nie wspominając. To najczęściej specjały, których w Polsce nie miałam szans kupić.  No i oczywiście krewetki. Te swego czasu nad Wisłą w ogóle nie do zdobycia (tylko w restauracjach). Teraz to zupełnie co innego. Bez problemu można dostać najbardziej wyszukany rodzaj owoców morza. Tylko czasem cena odstrasza.

Zakupowe hity

Każdy mój wyjazd do Norwegii kończył się zakupami. Interesowały mnie głównie sklepy spożywcze. Czasem wpadałam do marketu dosłownie na chwilę, tuż przed wyjazdem na lotnisko, żeby zgarnąć to i owo. Ser brązowy (brunost), kilka puszek ikry z dorsza (torskerogn), cieniutki chleb chrupki (flatbrød). A najczęściej kilka paczek próżniowo zapakowanych, ulubionych kotletów rybnych. Zawsze też wtedy odwiedzałam stoisko z garmażerką i kupowałam dwa lub trzy gotowe kotlety. Takie jeszcze parzące w palce i (moim zdaniem) obłędnie pachnące. A potem, chowając się w najdalszy kąt sklepu, pałaszowałam je na miejscu! Świadomość, że do bagażu wpakuję spory zapas, który starczy mi przynajmniej na kilka obiadów, sprawiał, że śmiała mi się gębusia.

A gdyby tak…

Pewnego dnia podczas pobytu w Norwegii znowu zamarzyły mi się pyszne ryby. Oczywiście nie tu, w Norwegii, bo tu mogłam je dostać wszędzie. A gdyby tak zabrać je do Polski? Uhm! Czy to w ogóle możliwe? Nie, chyba się nie uda. Ale od czego są przyjaciele? Jeden z nich, znając moją słabość do ryb, powiedział: nie ma sprawy, da się to załatwić. Kupimy świeżą rybę, zamrozimy, zapakujemy Ci ją w specjalną torbę i wrzucisz do bagażu rejestrowanego. 

Bezwzględny sprzedawca

Postanowione. Na dzień przed wyjazdem udaliśmy się do lokalnego rybaka. Znaleźliśmy się w sporej hali, wypełnionej setkami skrzynek. Na każdej z nich starannym pismem zaznaczono, jaki w środku znajduje się gatunek ryby. Ponieważ nigdy dotąd nie udało mi się w Polsce znaleźć czarniaka – doskonalej ryby z rodziny dorszowatych – właśnie za nią zaczęłam się rozglądać. Chodziłam tu i tam, ale czarniaka ani śladu. Zapytałam sprzedawcę, ale pokręcił głową. Niestety nie ma. A jak tak się nastawiłam! Miałam pewność, że z kupnem paru kilo czarniaka nie będzie problemu. I w pewnej chwili dostrzegam pełną ryb skrzynkę z napisem „czarniak”. Aż podskoczyłam z radości i zawołałam: 

– O, tu jest!

A on na to. 

– Przykro mi, tej Ci nie sprzedam.

– Jak to? Dlaczego? Ktoś ją już zamówił?

– Nie mogę Ci jej sprzedać, bo jest wczorajsza.

Po prostu mnie zatkało, potem się roześmiałam. Jednak prośby i błagania na nic się zdały. To chociaż dla kota! – zawołałam rozpaczą w głosie. Nie uwierzył. Wczorajszej, jego zdaniem „nieświeżej” ryby mi nie sprzedał. Musiałam zadowolić się zwykłym dorszem w cenie 11 norweskich koron za kilogram. Wydało mi się to i tak kosmicznie tanio. Wtedy dorsz w Polsce był dwukrotnie droższy. Mój bagaż rejestrowany przytył o jakieś dziesięć kilo, ale zmieściłam się w limicie. Nie musiałam dopłacać za nadbagaż. A dorsz okazał się wyborny. I z patelni, i w postaci pysznej zupy rybnej.  

Zdjęcie główne: Harris Vo on Unsplash

Chyba się więc nie dziwicie, że kocham Norwegów?